Poniżej
przedstawiam kilka krótkich recenzji pochodzących
głównie z forum strony procesy.socjum.pl. Często są to tylko
notki, nie mające pretensji do głębszej analizy, często
również to działanie w afekcie - bywa różnie
– kiedy ocenia się kogoś z własnej profesji –
dlatego czytelników proszę o wyrozumiałość –
złośliwości są chwilowe, negatywne emocje efemeryczne, kiepskie
argumenty są do obalenia, kiepskie myśli do wymienienia:) W poniedziałek miałem przyjemność zobaczyć nową
wystawę Liory Tchiprout w Brocket Gallery. Tchiprout to artystka,
którą znalazłem na instagramie kiedy jedna ze znajomych z
Londynu, zapostowała link do jej profilu. Momentalnie zakochałem się w
bezpretensjonalnej prostocie jej grafik. Jak to zwykle bywa, z
hiperwrażliwymi typami jak ja, prostota przekazu powoduje, że moja
nadpobudliwa wyobraźnia każe opowiadać sobie historie tłumaczące całą
tę prostotę... Wydaje się, że naturalną reakcją na prostotę przekazu,
musi być jakaś hermeneutyczna eksplozja kombinatoryczna, czyż nie?
Oczywiście normalny człowiek przeczytałby opis jej grafik i grzecznie
pogodziłby się z tym, co do powiedzenia ma sama artystka... Ale ja jak
zwykle muszę oddawać się swoim paranoicznym nadinterpretacjom, jakby
mój umysł nigdy nie mógł skupić się tylko na tym,
co jest tu i teraz... |
![]() |
Stephen Wiltshire to genialny rysownik, z niezwykłą
pamięcią ejdetyczną, która pozwala mu rysować z pamięci całe
panoramy miast po jednym ich zobaczeniu. Obejrzałem wszystko, co było
do obejrzenia w jego galerii od najmniejszych wydruków po
wielkie oryginały. Każdy z tych rysunków jest tak bogaty w
detal, że można spędzić długie minuty analizując ich precyzję i
zgodność z architektonicznymi pierwowzorami. Trudno uwierzyć, że nie są
kopiami zrobionymi na bazie fotografii, że są wspomnieniami. Patrzenie
na te rysunki to z jednej strony przyjemność estetyczna - wprost
uwielbiam tą ekspresyjną beztroskę, z pozoru niedbałego i szybkiego,
szkicowego wykonania... Z drugiej strony to również
obcowanie z obiektami, które są świadectwem pracy
niebagatelnego, nietypowego mózgu, to obcowanie z dowodami
na neurobiologiczną inność. Gary Marcus w książce "Prowizorka w
mózgu" uświadamiał czytelników o niedoskonałości
ludzkiego mózgu wskazując, między innymi na naszą niezwykle
ułomną pamięć i o ile dobrze pamiętam, przywoływał przykład z życia
codziennego kiedy nie jesteśmy w stanie znaleźć naszych kluczy, co
zdarza się niemal każdemu... Jeśli nie jesteśmy w stanie zapamiętać
gdzie zostawiliśmy tak niezwykle cenną rzecz jak klucze do mieszkania
czy samochodu jak moglibyśmy pamiętać najdrobniejsze detale fasady Big
Bena po jednym wakacyjnym spacerze jaki wokół niego
odbyliśmy np rok temu... Albo tydzień temu...? Wiltshire to potrafi.
Mam niezwykłą radochę wyobrażając sobie jakich trików,
sztuczek i hacków musiałbym się nauczyć żeby zapamiętać te
wszystkie detale. Choć wydaje mi się, że pamięć mam całkiem niezłą
jeśli chodzi o to, co ma przestrzenny charakter, doskonale zdaję sobie
sprawę, że kiedy przychodzi do najprostszego testu jakim jest
narysowanie kawałka architektury, którą mam przed oczami,
nieustannie popełniam błędy w rodzaju mylenia ilości okien,
szprosów, listew czy kolumn... Samo ich policzenie wymaga
skupienia uwagi... Najwyraźniej musi tu zachodzić jakiś zupełnie inny
percepcyjny mechanizm. Autystyczny bohater filmu Rain Man, grany przez
Dustina Hoffmana w jednej ze scen podaje dokładną liczbę wykałaczek,
krótką chwile po tym jak przez przypadek upadają na podłogę.
Osobą, która była w stanie dokonać takiego wyczynu w
prawdziwym życiu był Kim Peek, który był inspiracją dla
scenarzystów tego filmu. Prócz wielu innych
fenomenalnych, nadludzkich wręcz umiejętności, potrafił on zapamiętać
treść każdej książki jaką kiedykolwiek w życiu, na prędce choćby,
przewertował. Wygląda to trochę tak jakby surowe dane jakie spływają do
siatkówki oka takiego savanta, zupełnie nieobrobione lub
minimalnie obrobione trafiały do jego pamięci bez przypisywania im
żadnych hierarchicznych znaczników ważności... Wszystko jest
tak samo ważne. Przecież doskonale wiemy, ze nie musimy wiedzieć gdzie
dokładnie leżą nasze klucze - one na pewno gdzieś tu są... Sołomon
Szerieszewski opisany przez sławnego rosyjskiego neuropsychologa
Aleksandra Łurię, który miał podobnie imponującą, niemal
sawancką pamięć, bardzo narzekał na powracające i przytłaczające go
psychicznie reprezentacje rzeczy, które pamiętał... Podobnie
inni obdarowani hipermnezją często postrzegają ten dar jako
przekleństwo. Wygląda na to, że automatyczna selekcja informacji jakie
trafiają do naszej świadomości przydaje się aby nie doznawać
psychologicznych przeciążeń. Te rysunki są żywym świadectwem tego, że w
mózgu Wiltshire'a pewne procesy muszą zachodzić inaczej niż
w naszych. Trudno powiedzieć chyba na czym dokładnie polega ta
różnica... Jeśli niekóre uszkodzenia
mózgu mogą prowadzić do nabytego savantyzmu można to chyba
rozpatrywać w kategoriach deficytów ale czy naprawdę nie
chcielibyśmy czasem pamiętać lepiej tego, co się wydarza w naszym
życiu? Dla mnie jako plastyka, to, co robi Wiltshire to czysty geniusz
i łatwo mi zapomnieć o tym, że Wiltshire nie prowadzi w pełni
normalnego życia społecznego... Już kiedyś pisałem tutaj o książce
Temple Grandin, która również jest autystyczna i
wielokrotnie podkreślałem, że podziwiam samotników, głęboko
skupionych na swoich celach. Ta koncentracja i to mistrzowskie
poświęcanie się jednemu, to doprowadzenie do perfekcji dość monotonnych
ale często złożonych działań sprawia, że mimo tych społecznych
braków, autystycy wzbudzają mój głęboki szacunek.
Być może mają w jakiś sposób zmutowane DNA, co sprawia, że
ich mózgi funkcjonują inaczej ale mam to wrażenie, że czyni
ich to w wielu aspektach lepszymi, że to być może kolejny etap ludzkiej
ewolucji. Często myślę, że to wycofanie społeczne autystyków
może wynikać zwyczajnie z hiperwrażliwości na bodźce a nie z braku
zrozumienia jakichkolwiek aspektów życia społecznego.
Przyglądałem się jak Wiltshire rysuje ludzi, bo niekiedy pojawiają się
na jego rysunkach. Zazwyczaj niemal wyzbyci są twarzy, nie da się z
nich odczytać żadnych emocji. Zazwyczaj to tylko sylwetki,
które niemal stapiają się z architekturą. Mimo, że można
mieć przez chwilę wrażenie, że obcuje się z czymś bliższym fotografii,
skąd być może pochodzi to niezbyt ładne określenie "ludzka kamera", to
dla mnie w tych rysunkach jest wyraźny styl, wyraźna preferencja -
silny barokowy światłocień uwydatniający kształty, pop-artowe motywy
typu żółte nowojorskie taksówki czy czerwone
londyńskie autobusy podkreślone niekiedy kolorem, wszystko w nieco
komiksowym stylu... Te wybory estetyczne to świadectwo bardzo wyraźnego
charakteru, osobowości, algorytmu wg którego myśli Wiltshire
i nie jest to wyzbyte podmiotowości, której często ludziom
się odmawia przez to, że ktoś naznaczył ich etykietą neurologiczną.
Kiedy już wszystko obejrzałem, stanąłem przy swoim rowerze zaraz pod
galerią i dłubałem przez chwilę przy swoim telefonie. Wtedy z okna
wychylił się Stephen, jak zwykle ze słuchawkami w uszach,
który najwyraźniej pracował nad jakimś rysunkiem na piętrze
galerii, uśmiechnął się do mnie i mi pomachał. Odmachałem mu i miałem
to dziwne wrażenie, że rozumie jakim szacunkiem go darzę.
|
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
Nigdy wcześniej nie widziałem na żywo żadnej rzeźby
Anisha Kapoora. Zdjęcia a i owszem. Muszę przyznać, że to, co
widziałem, wydawało mi się nieco zbyt proste, minimalne ale nie w tym
pozytywnym sensie uzasadnionego ascetyzmu tylko w sensie efektownego
lenistwa. Jak zwykle przy okazji takich estetycznych refleksji trudno
wziąć pod uwagę rzeczywistą skalę, wielkość obiektów,
właściwości materiałów z jakich są wykonane i nie
sposób sobie realistycznie wyobrazić efektu oddziaływania
takiego obiektu... Jestem niezrealizowanym rzeźbiarzem abstrakcjonistą
(moje rysunkowe projekty są dowodem!). Z zazdrością i jednoczesną
euforią podziwiam błyszczące balonowe formy Jeffa Koonsa, fantastycznie
zagmatwane obiekty Franka Stelli, kolosalne, ciężkie i konkretne,
stalowe rzeźby Richarda Serra, kolorowe monumentalne rzeźby Alexandra
Caldera... Każda taka radosna okoliczność, kiedy mogę sobie w skupieniu
pospacerować z aparatem dookoła czegoś takiego, uświadamia, że zdjęcie
to niewiele... Obiekty Kapoora są dla mnie jak coś z zupełnie innego
wymiaru, coś spoza fizyki, z którą mamy na co dzień do
czynienia. Pierwsze wrażenie prostoty ewaporuje z gotującego się
mózgu zaraz po tym jak podejdziesz bliżej. Lustrzana
powierzchnia sprawia, że te proste obiekty okazują się dynamiczne - z
prostej bryły powstaje rzeźba kinetyczna gdzie ruch wprowadzasz ty sam
jako widz i każdy, najsubtelniejszy twój ruch, czy czegoś w
twoim otoczeniu, zaburza twoją percepcję obiektu. Jesteś rozproszony i
zdezorientowany nie tylko przez to, że to ty sam, zdeformowany
odnajdujesz się na powierzchni obiektu, w końcu ten najbardziej
osobisty wizerunek staje się tutaj znienacka częścią dzieła sztuki, ale
też dlatego, że nie jesteś już w stanie jednoznacznie określić jaki
jest kształt, jaka jest forma tego, co widzisz. Z bliska dostrzegasz
dziury, wklęsłości, zagięcia, jednak znowu, przez to, że powierzchnia
jest lustrzana, nie możesz mieć pewności jakie są rzeczywiście te
przestrzenne złożoności... Krawędzie toną w gąszczu plam...
Próbowałem dostrzec choćby najdrobniejsze świadectwa pracy
autora, jakieś materiałowe niedoskonałości, jakieś ślady ręki Kapoora
czy jego asystentów, przycięcia, nierówności...
Naprawdę długą chwilę zajęło mi dopatrzenie się tego, że jeden z
kulistych obiektów, nie jest tak naprawdę ciężkim i
konkretnym obiektem na jaki wygląda, ale, że jego ścianki są niezwykle
cienkie i że cięcie, tego kosmicznego zapewne materiału, pozostawiło
drobne ślady... Ale to chwilowe doświadczenie ludzkiej niedoskonałości
momentalnie zniknęło, kiedy ruszyłem głową, kiedy gałki oczne oddały
się standardowym sakkadowym przeskokom i z trudem udawało mi się potem
skupić uwagę znowu w tym samym niedoskonałym miejscu. Lustra Kapoora
powiększają, pomniejszają, odbijają do góry nogami i kiedy
idziesz w prawo twój wizerunek idzie w lewo. Do tego widzisz
to jak przepuszczone przez kolorowe filtry. Trochę jakbyś zobaczył coś
przypominającego Ciebie samego ale jakby w kilku klatkach jakiegoś
surrealistycznego video artu... |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
Syd Barrettt to
jedna z ikon eksperymentalnego rock’n’rolla
opisywana
często jako jedna z ofiar LSD, dziwak, odludek, wariat. Dudziarz
londyńskiego podziemia, outsider, którego musiałem poznać
lepiej. Ta książka nie nasyciła jednak mojej ciekawości. Choć czytanie
o tym jak powstało Pink Floyd i jak doszło do wydania pierwszej ich
płyty, co umaczane było jak cukier w kwaśnej psychodelii lat
sześćdziesiątych, było super przyjemne i choć historia powstawania i
upadku kontrkulturowego, londyńskiego podziemia może służyć jako
instrukcja - “jak nie należy niszczyć rewolucji”
to, jako
szczególnie zainteresowany psychologią czytelnik, nie
znalazłem
tam dość wnikliwej analizy Barretta. Ta książka to dziennikarski
majstersztyk, mnóstwo dat, opisów konkretnych
imprez,
koncertów, kapeli, które wtedy były znane itp ale
wydaje
mi się, że mimo dobrych intencji, autor nie wykazał się odpowiednią
dozą empatii, ciągle podkreślając, że Barrett się staczał, że przegrał,
że upadał. Te stylizowane na detektywistyczne dociekania na temat
neurologicznego podłoża domniemanych zaburzeń Barretta wydawały mi się
mocno naciągane i brak jest wystarczających dowodów, żeby
Barrettowi takie przypisywać. Pojedyncze anegdoty opisujące dziwność
Barretta też można uznać za złą wolę, niechęć zrozumienia,
nadinterpretację. Ilość kwasów czy środków,
które
rzeczywiście wchłonął mózg Barretta to również
niewesołe
domysły. To nie są relacje pierwszoosobowe, które byłyby
najcenniejsze a historie o człowieku, który był skrajnie
introwertyczny, więc muszą być skazane błędami. Nic o nas bez nas... Ta
książka to opowieść snuta z perspektywy, która kryje w sobie
wiele założeń wmontowanych u samych podstaw i są to założenia,
które również dotyczą tego, co uznaje się za
normalne. Za
nienormalne uznaje się izolację, za nienormalne uznaje się introwertyzm
i rezygnację z pewnych relacji społecznych, za nienormalne uznaje się
nagłą zmianę dotyczącą własnych planów... Choć autor ani nie
atakuje Barretta ani go specjalnie nie beszta za jego życiowe wybory,
dość wyraźnie widać, że uznaje to, co stało z resztą
członków
Pink Floyd, za modelowy sukces i coś do czego powinien chcieć dążyć
Barrett. Przy tej znajomości faktów dotyczących Barretta ja
bym
zinterpretował jego życiorys zupełnie inaczej. Dojrzewający, wrażliwy
chłopak cieszy się zdrowiem i wolnością razem ze znajomymi. Maluje, gra
na gitarze, pali trawę, kocha się. Marzy o wolności i beztrosce,
której nie ma końca. Jeśli coś robi to z naturalnej
potrzeby.
Maluje, co chce, gra i śpiewa o czym chce i jak chce. Koledzy chętnie
mu pomagają i akompaniują. Dzieje się to bez stresu i w przyjemnej
atmosferze. To pokolenie coraz bardziej świadomie walczy o to, żeby już
nic nie musieć. Wolność i anarchia. Inspirują się muzyką improwizowaną,
szeroko pojętą awangardą i współczesnym popem. Grają coraz
częściej, stają coraz bardziej popularni. Grają długie improwizowane
koncerty w gronie znajomych. Wraz z regularnością pojawiają się
obowiązki, parcie, sztywna atmosfera, teatr. Pojawia się wydawca.
Nagrywają płytę. Nie jest to łatwe dla nieprofesjonalnych
muzyków, z zupełnie innymi ambicjami niż tworzenie
łatwostrawnych papek dla mas. Zmuszają się zawierając w krążku tak dużo
psychodelii, improwizacji i poezji ile się dało w tych warunkach. Mimo
to Barrett czuje dyskomfort bo się sprzedaje, bo idzie na kompromisy,
bo tkwi w grupie, w której nie podoba mu sie dynamika
relacji,
bo musi się zmuszać do publicznych występów i grania tak jak
mu
każą. Na trasach koncertowych konfrontuje się z agresywnymi
prymitywami, którzy nie rozumieją jego awangardowych i
wolnościowych ambicji, modsami, którzy rzucają w nich
kuflami
piwa i tym podobnymi ekscesami. Chciał być wolny i robić to, na co miał
ochotę a dookoła wszyscy zaczęli mówić mu co ma robić. Staje
się
pasywno agresywny bo w końcu bycie otwarcie agresywnym byłoby sprzeczne
z jego ideałami. Po prostu robi to, co chce i jak chce, co zawiera w
sobie elementy performatywne. Na niektórych koncertach jako
formalny lider zespołu nie śpiewa i nie dotyka nawet gitary. Koledzy
chcą wojskowego porządku bo koncertowanie w miejscach publicznych i w
tv, udzielanie wywiadów to ich praca i źródło
dochodu.
Barrett nie chciał pracy i tego rodzaju zobowiązań. Chciał być wolny,
walczył z wszelkimi obowiązkami a tu staje naprzeciw ludzi,
którzy niewiele rozumieją i czegoś od niego oczekują. Robił
sztukę dla siebie nie dla tych wszystkich ludzi, którzy go
teraz
tresowali. Koledzy stają się otwarcie agresywni i zaczyna to
przypominać klasyczną strukturę i hierarchię społeczną, z
którą
anarchizujący Barrett za wszelką cenę chciał zerwać. Przecież chodziło
o miłość i pokój a nie jakieś szympansie zawody. Jak daleko
wylądował od swojej idealnej wizji, w której siedzi w
pracowni i
maluje obrazy kiedy nikt mu nie zawraca gitary... Wszyscy myślą, że
zwariował, że zaprzepaszcza coś na czym mu zależało... Ale Barrett
właśnie w tym momencie stracił to, o co walczył. Nie było
niezależności, spontaniczności, samosterowności. Został wkomponowany w
sytuację, która była czystą kalką tego, z czym walczył. Brak
snu, alkohol, papierosy, jointy i kwasy dołożyły swoje do stresu,
który prowokowały sytuacje w kapeli i dookoła niej. Nie dość
tego, to on był głównym kompozytorem ale sztab ludzi
zaczynał
robić z jego sztuką rzeczy, których sam nigdy nie planował.
W
takiej sytuacji najbardziej radykalnym wyrazem osobistej wolności jest
rezygnacja z relacji, które mu nie odpowiadają, najbardziej
konsekwentnym wyrazem jego ideałów jest odpuszczenie sobie
całego tego kiczowatego splendoru gdzie jego poezja i głębokie osobiste
objawienia stają się produktem. Odchodzi od pretensjonalnych i
sztucznych ludzi, którzy walczą o pozycje w grupie,
złośliwie i
zacięcie, na czym jemu zupełnie nigdy nie zależało. Jest rozczarowany
swoimi kolegami, swoimi dziewczynami, które uwielbiają ten
jego
sukces a nie jego samego, nie tą wolność i sztukę, które
były
dla niego najważniejsze. Wycofuje się i nawet nie potrafi wyjaśnić tym
ludziom dookoła niego, co właśnie stracili, że ta
“dojrzałość”, to robienie biznesów, to
pułapka,
która wmontowuje ich w porządek, który chcieli
zmienić,
że zaczęli zachowywać się jak ludzie, z którymi walczyli...
Jego
poezja, wizje i ideały stają się drugoplanowe. Liczy się kasa. Liczy
się jakiś smutny konkurs i wyścig. Także dla mnie Barrett okazał się
bardziej dojrzały od swoich kolegów bo zrozumiał, że robi
coś
wbrew sobie i rezygnując z tego po prostu kultywował swoją wolność w
najbardziej naturalny sposób... Potem była próba
solowej
kariery ale przekonał się, że nie czuje się muzykiem i że nie ma
łatwości dogadywania się z ludźmi, lub Ci ludzie go ciągle
rozczarowywali, więc odchodzi i szuka czegoś innego. Ma kasę z tantiem
więc może wieść spokojne życie nie zawracając sobie niczym specjalnie
głowy. Jego kobiety nie rozumieją jego wolności, wyborów,
introwertyzmu, rezygnacji z życia publicznego, więc się do niego nie
ustawiają w kolejce, mimo jego atrakcyjności. Dużo lęku, stresu i
osamotnienia. Mało pozytywów. Potem jest już sam z wyboru i
wiedzie dość szczęśliwe życie, jednak z pewnością z ciążącą mu
świadomością tego, że ludzie traktują go jak wariata i przegranego. Nie
był przegrany bo nie grał w żadne głupie społeczne gry. Po prostu
zawsze robił dokładnie to, co chciał i niczego nie udawał. Tak to
widzę. Szkoda, że za jego życia nie została zorganizowana wystawa jego
prac i że tyle musiało spłonąć w jego ogrodzie tylko dlatego, że nie
spodziewał się jak wielką mogą mieć wartość dla innych. Szkoda też, że
nie zdecydował się opowiedzieć tej historii z własnej perspektywy
skazując wszystkich na domysły i opinie, zazwyczaj krzywdzące, takie,
które nie oddawały sprawiedliwości jego sytuacji i ujmujące
jago
decyzjom logiki i racjonalności. Łatwo z kogoś zrobić wariata. O wiele
łatwiej niż starać się zrozumieć trudne, niekonformistyczne, życiowe
decyzje, zawiłe społeczne konteksty. Potem nie daje się tego odkręcić,
łatki nie daje się odkleić bo ludzie uwielbiają mity i stereotypy.
Także nie bardzo rozumiem po co robić, nieco żenującą dziecinną
pouczankę o narkotykach i szaleństwie skoro z łatwością można znaleźć
wyjaśnienia, które do takich skrajności się nie odwołują...
Książka super ciekawa ze względu na kontekst i oryginalność Barretta
ale dla mnie za mało było w tym samych faktów i jego
osobistych
wypowiedzi a za dużo legendy i mitu. Outsiderzy zawsze są dla mnie
zwycięzcami bo nie dają zniewolić swojego myślenia oczekiwaniami innych. Fanem Seana
Carrolla jestem już od dłuższego czasu
za sprawą jego podcastu o nazwie: "Sean Carroll's Mindscape: Science,
Society, Philosophy, Culture, Arts, and Ideas”,
którego chętnie słucham spacerując. Carroll ma tę cenną i
rzadką zdolność mówienia w lekki, entuzjastyczny i zaraźliwy
sposób o sprawach najbardziej fundamentalnych. Podobnie w
“Nowej Perspektywie” w bardzo jasny i przejrzysty
sposób przedstawia on naturalistyczny model rzeczywistości a
swoją postawę nazywa “naturalizmem poetyckim”.
“Poetycką” określa Carroll możliwość opisywania np
zjawisk z zakresu psychologii ludzkiej za pomocą potocznej terminologii
dopuszczającej do użycia takie pojęcia jak
“świadomość”, “pragnienia”,
“chęci” czy “intencje”... Jego
perspektywa pozostaje jednak naturalistyczna ponieważ postrzega on te
złożone stany materii jako emergentnie wyłaniające się z
fundamentalnych praw fizyki, które, w jego mniemaniu,
poznaliśmy wystarczająco dobrze, aby opisywać również stany
mentalne... Jest to postawa mi bliska aczkolwiek muszę przyznać, że
przymiotnik “poetycki” postrzegam jedynie jako
estetyczny dodatek, ponieważ jego poglądy nie wydają się daleko
odbiegać od jakkolwiek definiowanego naturalizmu... Wydaje mi się, że
nie ma konieczności podkreślania faktu, że ze względów
praktycznych, akceptuje się różne języki i poziomy opisu,
kiedy na wstępie deklarujemy, że jesteśmy zwolennikami jednolitego,
niesprzecznego, formalnego opisu rzeczywistości. Zabieg ten może
uzasadnić pewnie głównie chęć podkreślenia tego, że Carroll
nie odmawia realności tym procesom, które mają bardziej
złożone przyczyny, a które zwykle opisujemy nie
uwzględniając, z czystej wygody, wszystkich ich fizycznych
aspektów. Ale, czytając, cały czas zastanawiałem się czy nie
prościej
tylko napisać, że bardziej ogólne kategorie są niekiedy
bardziej praktyczne, kiedy mówimy o świecie? Ciągle też
zastanawiałem się dlaczego określa swoją postawę “nową
perspektywą” skoro trudno odnaleźć w tej książce jakieś
bardzo radykalne stwierdzenia, które w jakiś zasadniczy
sposób odcinałyby tę perspektywę od tego, co zwykle
prezentuje się w popularnonaukowej literaturze. Widzę to raczej nie
jako “zaoranie” i zmianę jakiegoś paradygmatu a
jedynie jako zdanie relacji ze stanu współczesnej nauki...
Rozumiem jednak, że tego rodzaju zabawy z pojęciami mogą być
marketingowo motywowane. Dzięki temu nie mamy wątpliwości, że to
propozycja serwowana, nie przez kogo innego, lecz przez tego Seana
Carrolla i ma ona specyficzną nazwę i powinieneś ją drogi czytelniku
poznać ponieważ jest nowa, świeżo wydrukowana, kup ją teraz... Produkt
musi być łatwo odróżnić od innych produktów,
tożsamość marki na pierwszym miejscu. Być może nie uwzględniam w tej
opinii jakichś oryginalnych aspektów jego
poglądów, które dla specjalistów są
bardziej oczywiste, a które rzeczywiście każą jego poglądy
nazywać nowymi... Niezależnie od tego, co motywowało Carrolla do tych
zabiegów, które mają dla mnie jedynie estetyczną
wartość, uważam, że to świetna pozycja i warto po nią sięgnąć...
Refleksje o związkach entropii ze złożonością uważam za niezwykle
cenne. Prawdopodobny opis tego jak powstało życie, na tyle na ile może
to oceniać laik taki jak ja, wydaje się nie serwować jakichś
dramatycznych logicznych luk... Oczywiście najbardziej zainteresowany
byłem rozdziałami na temat tego czym jest i jak funkcjonuje świadomość.
Znajdziemy w książce komentarze do wszystkich najbardziej znanych
eksperymentów myślowych filozofów zajmujących się
problematyką umysłu - m.in. Davida Chalmersa, Franka Jacksona,
Thomasa Nagel’a, Johna Searle’a, Turinga czy
krytykę pomysłów łączących obliczeniowść mózgu z
fizyką kwantową... Bardzo ucieszyłem się, że Carroll formułuje podobne
do moich zastrzeżenia do eksperymentów myślowych typu
ZOMBIE. W jaki sposób ludzie są w stanie dopuścić logiczną
możliwość tego, że świat, który pod każdym względem jest
identyczny do naszego miałby mieć inne właściwości niż te,
które ma? Dla mnie i Carrolla nie jest to raczej logiczna
możliwość. Czy chodzi o świadomość czy grawitację nie mogę pozbyć się
intuicji, że określone prawa fizyki dadzą zawsze te same konsekwencje.
Ale to nie opisy eksperymentów myślowych są w rozważaniach o
umyśle najciekawsze. Najciekawsze są wszelkie teoretyczne modele,
które mogłyby umożliwić stworzenie samoświadomego systemu i
takie też Carroll proponuje opowiadając w jaki sposób w toku
ewolucji mógł wykształcić się odpowiednio złożony
mózg. Choć wnioski Carrolla wydawać się mogą nieprzewrotne
dla konsumenta sporej ilości np. literatury neurokognitywistycznej,
wydają się na tyle zdroworozsądkowe, racjonalne i przystępnie opisane,
że warto polecać tę książkę każdemu kto szuka skondensowanego,
całościowego i spójnego opisu tego czego właśnie
wspólnie doświadczamy. Czytając, zastanawiałem się też cały
czas czy warto dyskutować z poglądami, które nie mają
naukowego charakteru. Bez wyjaśnień dlaczego religijne pomysły nie są
najlepsze czy dlaczego poglądy, które w filozofii dawno
umarły nie są warte uwagi, książka ta byłaby znacznie
krótsza i bardziej dla mnie łatwostrawna ale rozumiem, że w
dobie ciągle popularnego kreacjonizmu, w czasie kiedy pseudoautorytety
religijne rządzą wielkimi rzeszami ludzi i kiedy ruch antyszczepionkowy
dalej sieje spustoszenie może należy każdego uczestnika dyskusji
traktować z jednakową powagą licząc na to, że chociaż część z nich lub
chociaż następne pokolenia nie będą złych pomysłów tak łatwo
uznawać za prawdziwe... Ale to jest ten dylemat na ile książka
popularnonaukowa może mieć akademicki charakter i tu zawsze będą
wątpliwości, bo kiedy stałaby się zbyt specjalistyczna możliwe, że
straciłaby dydaktyczną wartość i stałaby się zwyczajnie
niesprzedawalną... Z pewnością gesty takie jak ten, że Carroll odrzucił
zaproszenie do udzielenia wykładu w Fundacji Templetona, ponieważ nie
chciał przyczyniać się do zacierania podziału pomiędzy nauką a religią
i jego publiczne deklarowanie ateizmu świadczą o tym, że nie
bagatelizuje on ich znaczenia... Także, Drogi Czytelniku, jeśli lubisz
filozoficzne dociekania na temat WSZYSTKIEGO, nieskażone ignorancją
dotyczącą nauki i kiedy lubisz jak subiektywna soczewka, przez
którą patrzy autor nie jest ufafluniona jakimiś niepoważnymi
pomysłami, poczytaj Carrolla. Zbiór różnorodnych,
krótkich tekstów Salvadora Dali z lat 1927-33,
który wpadł mi w ręce, w księgarni w Wawie na ul.Koszykowej
za 9,50zł(!) to zdecydowanie dobrze wydane pieniądze. 9,50zł za
rewolucję, która nigdy tak naprawdę nie nastąpiła na masową
skalę. Gdyby rzeczywiście miała miejsce, nikt nie podniecałby się
specjalnie człowiekiem wolnym, który mówił i
robił rzeczy, które myślał... a jednak, ciągle(!), mało kto
jest tak popularny jak Dali, a i reszta odważnych, opowiadających o
swojej wyobraźni z łatwością przykuwa uwagę. Kolejnym śladem tego, że
rewolucja była niewypałem, jest to, że dalej z łatwością znaleźć można
takich, którzy nie rozumieją różnicy pomiędzy
przedstawieniami, koncepcjami, myślami, wyobrażeniami, tekstem czy
obrazem a rzeczywistymi intencjami, czynami, aktywnymi działaniami na
rzecz realizacji takowych. Gdyby współczesny artysta pisał z
taką swobodą jak Dali o strzelaniu do publiczności czy o pedofilskich
fantazjach mógłby liczyć na dokładnie taki sam szok jak sto
lat temu. Rewolucja nie nastąpiła bo dalej ludzi wolnych i obdarzonych
wyobraźnią wielu skłonnych jest zamykać w szpitalach psychiatrycznych
wbrew ich woli, obdarowywać ich wymyślnymi etykietami typu maniak czy
schizofrenik, zamiast dawać im możliwości swobodnego obrazowania swoich
wyobrażeń. Czyta się to trudno, jak trudno analizuje się życiorysy
ludzi obcych, ich senne mary czy wady rozumowania ale Dali właśnie o
tyle odnosi sukces i o tyle jego metodologia się sprawdza o ile jest
nieprzystępny. W końcu każde prawdziwe kreatywne działanie odbywa się
wbrew regułom i tym samym jest na swój sposób
bolesne, ponieważ, chcąc nie chcąc, myślimy według reguł, postępując
według konwencjonalnych wzorców rozumowania, korzystając ze
wspólnych słowników i o tyle realizuje się czyjaś
wolność o ile jednostka wyłamuje się ze znanego nam szeregu
algorytmicznych kroków, kiedy np zdaje relacje ze swoich
umysłowych stanów. Najbardziej uwierające w tych tekstach
jest to ciągłe uczucie pozy, maniery, napinania się i silenia na szok i
nowość i właśnie o tyle ta wolność wydaje się nienaturalna, że zdaje
się realizować jedynie w aktorskiej roli, bardzo pokracznej i
niewygodnej. Prowokacja i brak logiki stają się regułą, chwytem
marketingowym, już nie czymś co jest spontanicznym żartem
wśród znajomych ale programowym działaniem. Po kilku
tekstach, można jednak przyzwyczaić się do tej specyficznej rytmiki
Dalego, jego idiolektu i można odkryć niezwykły dystans i poczucie
humoru w opisywanych wizjach, automatycznie notowanych strumieniach
świadomości, które są niemal dokładnie tym samym, czym jest
prężenie bicepsów przez kulturystę lub tym czym jest
serwowanie gagów przez komika. Często trudno wyłuskać z tego
szeregu opisywanych form znaczenia i bez akompaniamentu jego
obrazów trudno byłoby czerpać z tych opisów
estetyczną przyjemność. Same rzucone hurtem rzeczowniki nie ułatwiają
czytelnikowi procesu rekonstrukcji jego wyobrażeń a hasłowe traktowanie
problemów estetycznych czy politycznych nie przybliżają nam
całokształtu jego poglądów. Cały ten wirtualny świat nabiera
dopiero wartości kiedy się człowiek zastanowi dlaczego ktoś może pisać
w taki sposób czy myśleć nawet. Dla mnie cała ta komediowo
zabawowa rewolucja paranoiczno-krytyczna, to schizofreniczne
oświecenie, które wydarzyło się w umyśle Dalego i kilku jego
znajomych surrealistów jest prostą manifestacją
egzystencjalną - żyjemy w okrutnym świecie, który nie
wychodzi naprzeciw naszych oczekiwań - dlatego zrobimy wszystko by się
dobrze zabawić i zrealizujemy sobie nasze najbardziej absurdalne wizje
wbrew wszystkim i wszystkiemu. Kontekst historyczny świetnie ilustruje
od czego
można było wtedy uciekać myślami. Takie obsesyjnie tworzone wirtualne
światy,
takie taplanie się w reprezentacjach umysłowych, wciągają z łatwością
jak opioidy, bo jak wiemy, o czym informują nas współcześni
neuronaukowcy i psychologowie, dla
mózgu obdarzonego wyobraźnią
różnica pomiędzy wyobrażnią a rzeczywistością jest
niewielka i może się ona okazać środkiem idealnie
łagodzącym ból, choć oczywiście nie sprowadzałbym całej
sztuki do tej jedynej dość trywialnej funkcji. Trzeba powiedzieć, że
wyobraźnia ma charakter konstrukcyjny i jest to praktyka umysłowa,
przypominająca mi te medytacyjne i to, co zrobił Dali prócz
tego, że rozbudował swoje możliwości percepcyjne to rozbudował też
zdolności percepcyjne swoich widzów i
czytelników. Mistrzowsko, odrzucił wdrukowane społeczne
lęki, oddał się praktyce budowania reprezentacji umysłowych i tym samym
wykonał ciężką pracę rzeźbienia reprezentacji umysłowych wielu innych
ludzi, wzbogacając ich i wyzwalając z utartych kolein rozumowania. Jego
niezwykle kreatywne amalgamaty kognitywne (jak np te łączące słonie z
żyrafami czy zegary z płynnością), przez swą popularność stały się w
powszechnej świadomości niezwykle mało oryginalne, wręcz banalne (!) a
sam surrealizm stał się kolejną tanią sztuczką kognitywną. Dalej jednak
utrzymuję, że rewolucja nie nastąpiła na powszechną skalę z tego
powodu, że dalej nikt nie ocenia właściwie wyłamywania się z normy.
Wczorajsze szaleństwo stało się normą ale tylko dlatego, że zostało,
jak to zwykle ma miejsce w kulturze, zrytualizowane, modne i wszyscy
już chętnie myślą w taki sposób ale nikt nie pogodził się z
prawdziwym szaleństwem, które rzeczywiście pozwala
skonstruować coś nowego. Te koany surrealistyczne już nic nie
uświadamiają, nie zaburzają porządku, nie spychają nas na nowe tory
myślenia, są świadomie wywoływanymi tornadami w chaotycznej kognitywnej
zupie, są paciorkami mówionymi na dobranoc przez grzeczne
dzieci, które znowu będą z płaczem biec do mamusi kiedy ktoś
im w jakiś przewrotny sposób uświadomi, że bóg
nie istnieje. Miało być rewolucyjnie i bez lęku w sztuce ale kultura
ciągle nieśmiało na lęku bazuje. Także niestety ta wspaniała rewolucja
odbywa się tylko w niektórych umysłach... albo nawet może i
w każdym umyśle ale kultura, polityka i religia ciągle budują nam dla
tego tamy, które cały czas, prawdopodobnie
głównie z
lęku przed odrzuceniem społecznym, inkorporujemy we własnych,
indywidualnych psychikach. Także polecam poczytać Dalego m.in. po to by
uświadomić sobie, że pod pewnymi względami niewiele się zmienia. Niech
żyje rewolucja! Historia
komputerów i tego jak to się stało, że teraz większość z nas
ma
stosunkowo prosty dostęp do komputera i sieci oplatającej cały świat,
dzięki której możemy korzystać z dowolnego rodzaju
informacji.
Bezdyskusyjnie stworzenie teoretycznych podstaw dla
komputerów,
stworzenie tranzystorów a potem ciągła ich miniaturyzacja to
jedne z najważniejszych technologicznych osiągnięć ludzkości. Podobnie
stworzenie infrastruktury dla internetu i całe inżynieryjne jego
zaplecze, za którym stoją całe tabuny naukowców,
różnej maści inżynierów i wynalazców,
to coś
wspaniałego. Tania obliczeniowość i komunikacja przyśpieszają postęp
nauki i przyczyniają się do innowacyjności. Tempo zmian oszałamia,
cieszy i uświadamia, że mamy do czynienia z ciągle postępującą i
przyśpieszającą informatyczną rewolucją. Isaacson podjął
próbę
opisania najważniejszych wynalazków związanych z komputerami
opisując dość szczegółowo okoliczności w jakich doszło do
najważniejszych przełomów i odkryć. Ponieważ autor broni
tezy,
że to wielkie zespoły ludzkie, współprca i intensywna
komunikacja przyczyniają się do kreatywności, zapoznamy się dzięki tej
książce z całą siecią połączeń personalnych pomiędzy wynalazcami i z
całym społecznym kontekstem, z którego wykiełkowały
najważniejsze idee i pomysły. To różnorodność przyczynia się
do
postępu, to tygiel w którym, mieszają się i konkurują ze
sobą
teorie i rozwiązania problemów przyczynia się do przesuwania
granicy tego, co jest fizycznie możliwe. Nie mam wątpliwości, że tak
jest, jednak jako skrajny indywidualista schizoid z cechami
autystycznymi, fan samotnych geniuszy takich jak Newton i zazwyczaj
pracujących samotnie artystów, który w swojej
historii
próbował nawiązać współpracę z innymi kreatywnymi
ludźmi,
mam opory, żeby przyznać, że dobrze jest poświęcać indywidualizm na
rzecz grupy. Isaacson oczywiście doskonale zdaje sobie sprawę z
problemów jakie wiążą się z życiem społecznym i nie ucieka
od
opisów konfliktów, zazdrości, podkradania
pomysłów, ignorowania zasłużonych i hierarchicznych walk o
pieniądze i uznanie. Choć w ostatecznym rozrachunku dla przeciętnego
człowieka ma to niewielkie znaczenie, bo liczy się efekt, ostateczny
produkt, lek, wynalazek, myślę, że Isaacson nie oddał sprawiedliwości
psychologicznej złożoności okoliczności, w których
dokonywane są
odkrycia. Jestem przekonany, że osoby nieśmiałe, lękowe,
introwertyczne, z mentalnymi i życiowymi problemami wiele tracą na
pracy w grupie bo ich potencjał rozwinąć się może dopiero w izolacji,
bez stresu związanego z przebywaniem, w przytłaczającym ich otoczeniu
innych ludzi. Z drugiej strony jestem pewien, że osoby charyzmatyczne,
ekstrawertyczne zyskują na pracy w grupie, niejednokrotnie wchłaniając
i przypisując sobie autorstwo pomysłów bo potrafią skupić na
sobie więcej uwagi, mogą z łatwością skoncentrować się w obecności
innych ludzi bo nie ponoszą emocjonalnych kosztów
przebywania z
innymi. Zilustrować mogłaby to wizja Googla, który wykupuje
inną
małą firmę czy Johna von Newmana, który prezentuje owoc
pracy
całego zespołu pod swoim nazwiskiem bo w końcu idee do nikogo nie
należą... Po prostu ludzie są różni i kreatywny potencjał
mogą
wyzwolić różne środowiskowe bodźce, dlatego nie jest mi
łatwo,
tak bez zastrzeżeń, przyznać, że warto pracować w grupie. Gdyby wszyscy
byli tacy sami takie twierdzenie byłoby prawdziwe. Ponieważ ludzie są
różni, pracy w grupie nie obroni nawet metafora firmy jako
organizmu. Po prostu pojedynczy produkt, który może urodzić
ściśle współpracująca ze sobą grupa ludzi, może przynieść
zbyt
duże emocjonalne i społeczne koszta bo ktoś zostanie okradziony,
psychicznie zniszczony czy w jakiś inny sposób wykorzystany.
Komunikacja się opłaca, współpraca się opłaca jednak
szacunek
dla każdego indywiduum jest dopiero gwarantem tego, że osiągnie ono
swoje maksimum. Patrząc z perspektywy stada, większego
wspólnego
dobra czy celu umknąć nam może fakt jak bardzo mogą zostać poturbowani
niektórzy. Kiedy tłum biegnie po telewizor na wyprzedaży czy
kiedy podczas pożaru biegniemy do wyjścia ewakuacyjnego nie jesteśmy
świadomi ofiar, które ponosimy podejmując działanie, depcząc
przypadkowe osoby. Głównie właśnie dlatego, że książka ta
budzi
takie refleksje, które zahaczają o psychologię, socjologię
czy
filozofię nauki warto po nią sięgnąć. Ja po jej przeczytaniu mam
jeszcze bardziej paranoiczne podejście do tematu i myślę, że każda
firma czy kreatywna osobowość, czyli my wszyscy, powinniśmy bardzo
szczegółowo dokumentować swoje życiorysy i historie
intelektualne, na wzór Wielkiego Brata, tak aby nigdy nie
było
wątpliwość kto jest autorem, źródłem, ważnego rozumowania.
Prawo
powinno być skonstruowane tak, że taka dokumentacja wystarczyłaby w
procesie przyznawania patentów, czy w sytuacji, w
której
należy określić komu należą się pieniądze i uznanie. Póki co
dalej jesteśmy w sytuacji, w której monopoliści i wielkie
korporacje, szefowie czy celebryci z łatwością mogą wchłonąć pomysły
jakiegoś przypadkowego blogera nic mu w zamian nie dając.
Technologicznie, dokumentacja jest coraz prostsza, można prowadzić
blogi, vlogi itp (choć dalej problem polega często na braku
środków na popularyzację swojej pracy) i taki kapitalizm
kognitywny może przybierać coraz bardziej sprawiedliwą formę. Myślę, że
to się cały czas dzieje i właśnie dzięki komputerom i nowym
technologiom coraz efektywniej możemy korzystać ze
współpracy w
zgodzie z naszą neuroróżnorodnością, minimalizując
emocjonalne i
wszelkie inne, jednostkowe koszty. Szalenie ważna
pozycja. Zresztą jak każda książka napisana przez Michaela Gazzanigę.
Autobiografia Gazzanigi to jednocześnie historia neuronauki poznawczej,
jednej z najważniejszych gałęzi współczesnej nauki, bez
której nie dysponowalibyśmy tak obszerną wiedzą o ludzkim
poznaniu. Gazzaniga przez całe swoje życie zajmował się badaniem
pacjentów po komisurotomii, zabiegu, który polega
na
przecięciu spoideł wielkich (ciała modzelowatego, corpus collosum),
grupy komórek łączących dwie półkule
mózgu. Roger
Sperry dostał nagrodę nobla w 1981 roku właśnie za te badania,
które pod jego kierunkiem przeprowadzał Gazzaniga. Czytając
o
wynikach tych badań myślę, że niejeden amator neuronauk przeżył coś w
rodzaju oświecenia. Tego rodzaju rozszczepienie mózgu ma
prostą
konsekwencję - po zabiegu w jednej czaszce są dwa niezależnie
funkcjonujące mózgi i tym samym dwa niezależne umysły. Aż
dziw
bierze, że implikacje tych badań mają tak niewielki rozgłos a wiedza ta
nie stała się powszechna. W końcu mają one głębokie konsekwencje
filozoficzne. Tego rodzaju całkowite rozszczepienie jest bardzo mało
prawdopodobne w naturalnych okolicznościach, w przypadku lezji i
uszkodzeń, których człowiek może doświadczyć w ciągu swojego
życia z powodu wylewów, nowotworów czy jako
konsekwencję
standardowych zabiegów chirurgicznych. Trudno też wywołać
sztucznie tego rodzaju funkcjonalne rozszczepienie. Zabiegów
tego rodzaju już nie wykonuje się aby zapobiegać rozprzestrzenianiu się
ataków padaczkowych, są na to inne skuteczne metody, dlatego
Gazzaniga miał niezwykle dużo szczęścia, że mógł badać
takich
pacjentów i mógł spędzić długie lata uważnie
obserwując
ich mózgi w akcji w przeróżnych okolicznościach.
Badania
na innych naczelnych zawsze można w końcu podważyć argumentując, że te
wyniki badań nie przekładają się na człowieka. Poza tym w przypadku
małp nie ma sposobności tak skutecznego badania subiektywnych
stanów umysłu. Wiedza, którą zgromadził Gazzaniga
jest
bezcenna. Dokumentacja z badań przeprowadzonych z tymi pacjentami i
szczegółowy medyczny opis ich przypadków to
pewnie jedne
z najlepiej opisanych badań w historii współczesnej nauki w
ogóle. W samej książce można znaleźć nawet linki do
filmów nakręconych podczas tych badań. Prócz tej
niezwykle cennej wiedzy o rozszczepionych pacjentach Gazzaniga snuje w
tej książce opowieść o swoich zawiłych naukowych losach, licznych
przeprowadzkach, zmianach miejsc zatrudnienia i o tym jak w ciągu jego
życia rodziła się współczesna neuronauka. Od czasu kiedy
Gazzaniga zaczynał swoje najistotniejsze prace badawcze pojawiło się
wiele rewolucyjnych technik neuroobrazowania i wiele swoich
domysłów mógł on weryfikować dopiero po
zastosowaniu tych
wspaniałych narzędzi. Książka ta uświadamia jak wygląda nauka od
zaplecza, z jak przyziemnymi niekiedy organizacyjnymi problemami musi
mierzyć się naukowiec, żeby móc przeprowadzać badania,
które zmieniają nasze rozumienie natury ludzkiej.
Prócz
historii neuronauki, szczegółowych opisów badań w
książce
tej znajdziemy też niezwykle cenne, bardziej ogólne
refleksje na
temat natury świadomości, wyższych procesów poznawczych i o
tym
jak działa mózg wg. Gazzanigi. Autor był również
zaangażowany w pracę nad etycznymi konsekwencjami pracy nad
komórkami macierzystymi i w związku z tym wyraża on opinie
również o tym. Byłem bardzo mile zaskoczony tym, że mimo iż
Gazzaniga skłaniał się całe życie w kierunku opcji politycznych,
które mnie odstraszają, mamy podobne zdanie na temat
stosowania
komórek macierzystych czy aborcji. Być może znaczy to, że
nauka,
fakty, dane, twarde dowody i ich analiza każą podobnie rozumieć czym
jest rzeczywistość i co należy z nią zrobić, pozwalając na to aby
wszyscy byli zadowoleni niezależnie od estetyczno-politycznych
różnic. Czytać - koniecznie. Jestem wielkim
fanem Temple Grandin. Jest to obecnie jedna z najsławniejszych
osób z autyzmem i trudno się temu dziwić skoro jako jedna z
nielicznych osób z taką diagnozą spełnia się zawodowo, pisze
książki i elokwentnie opowiada o spektrum zaburzeń autystycznych w
wywiadach i podczas wykładów. Czytałem wcześniej jej
"Mózg autystyczny" wydany niedawno w Polsce przez
wydawnictwo
Copernicus Center Press a jeszcze wcześniej widziałem o niej film
biograficzny (Hollywood też podziwia) i dowiadywałem się o jej historii
z licznych internetowych źródeł. To chyba wystarczy żeby
stać
się pełnoprawnym członkiem jej fanklubu?;) Grandin jest wyjątkowo
wysoko funkcjonującą osobą i dlatego trudno w jakikolwiek
sposób, czytając jej teksty dostrzec jakieś deficyty. W
ogóle słowo deficyt staje się zupełnie nieadekwatne kiedy
dzięki
lekturze jej książek zaczynamy rozumieć jak działają mózgi
osób autystycznych. To, co społecznie wydaje się brakiem
okazuje
się być prostą konsekwencją nietypowego działania systemu nerwowego,
nadwrażliwości, zaburzeń sensorycznych oraz nietypowych
wzorców
myślenia będących konsekwencją nietypowego konektomu, architektury
mózgu, co wszystko razem jest w dużym stopniu dziedziczne i
ma
podstawy genetyczne. Sama Grandin twierdzi, że gdyby ktoś zaoferował
jej magiczne lekarstwo, sposób dzięki któremu
miałby stać
się normalna - neurotypowa, nie skorzystałaby z takiej możliwości. To,
co subiektywnie jest normą okazuje się bardzo niestandardowe kiedy
autystyk konfrontuje się z ludźmi w społecznej interakcji. To właśnie
konieczność dostosowania się wyzwala lęki i ataki paniki. Moja
fascynacja autyzmem i Temple Grandin ma kilka przyczyn. Po pierwsze
autystycy często, prawdopodobnie z powodu rekompensowania sobie
braków w werbalnej komunikacji, myślą obrazami, operują
bogatymi
wizualizacjami a ich mózgi nierzadko reprezentują pojęcia
jako
sekwencje szczegółowych obrazów, czasami niemal
dosłownie
wdrukowanych w ich mózgi jak pliki filmowe w płytę dvd, co
umożliwia im zapamiętanie gargantuicznej ilości
szczegółów - doskonałymi przykładami innych
autystyków i sawantów w taki sposób
myślących są
Daniell Temmet, Stephen Wiltshire, Jason Padgett (sawantyzm nabyty w
drodze wypadku) czy nieżyjący już a sławny za
życia
dzięki swojej niezwykłej pamięci sawant Kim Peek. Otóż ja
właśnie tak myślę, choć pewnie bez sawanckiej skrajności i podejrzewam,
że jest to naturalny sposób myślenia dla wielu
artystów
plastyków czy ludzi pracujących z obrazem. Łączy mnie
również z Grandin to, że podobnie jak ona mam stygmatyzującą
etykietę psychiatryczną i muszę konfrontować się z konsekwencjami jej
posiadania. Podobnie jak ona nigdy nie zamieniłbym swojego
mózgu
na normalniejszy choćby zmiana ta mogłaby nastąpić bezboleśnie i
prosto. Jestem dumnym i nie cierpiącym z powodu swojego sposobu
myślenia schizofrenikiem. W przypadku diagnoz psychiatrycznych o wiele
trudniej o rzetelność, ewentualne zaburzenia myślenia są mniej
oczywiste, nie ma też markerów biologicznych pozwalających
ze
100% pewnością stwierdzenie choroby bo nikt nie zna prawdziwych
przyczyn tych chorób, nie ma jednoznacznych
znaków choroby dostrzegalnych
na skanach mózgu i w ogóle niepodważalnych
dowodów
jej posiadania. Nawet genetyka nie przychodzi z ratunkiem. Ilości
genów, które miałyby być odpowiedzialne za tego
rodzaju
przypadłości, są podejrzanie duże. Wracając do Temple i jej umysłu
wymykającego się sztywnym kategoryzacjom łączy nas również
silny, będący pewnie konsekwencją społecznego niedopasowania lęk. Do
tego wszystkiego Grandin zafascynowana jest nauką jako taką i bardziej
od szerokiego wachlarza emocji, interesują ją obiektywne prawdy,
dochodzenie na drodze eksperymentów i wnioskowań jaka jest
struktura rzeczywistości i zjawisk. Kilka razy robiłem sobie test na
obecność cech autystycznych (Autism Spectrum Quiotent - AQ) i za każdym
razem mój wynik był bardzo wysoki, podobno 80%
autystyków
udziela takich samych odpowiedzi jak ja. Nie znaczy to, że myślę, że
jestem autystykiem i nikt nigdy mi tego nie sugerował. Wskazuję tylko
na kolejny punkt styczności i podobieństwo w myśleniu, który
każe mi ją bardzo lubić i niejednokrotnie się z nią utożsamiać. Sama
książka jest, już nieco przeterminowana jeśli chodzi o aktualność
zawartych w niej informacji. Więcej o samym autyzmie przeczytamy w
"Mózgu autystycznym". Sięgając po tę książkę spodziewałem
się
też, że dowiem się nieco więcej o wyobraźni przestrzennej i myśleniu
obrazami, że znajdę więcej klinicznych, neurologicznych
opisów
tego zjawiska. Więcej dowiedziałem się o tych sprawach czytając np.
"Oko umysłu" czy inne ksiażki Olivera Sacksa, który podobnie
jak
Grandin docenia subiektywne raporty. "Thinking in pictures..." jest
bardzo szczegółową relacją z tego jak przebiegają procesy
myślowe Grandin i jak wyglądała jej walka o samodzielność. Sama
twierdzi, że potrafiłaby stworzyć algorytmy precyzyjnie opisujące jej
procesy myślowe tak, że mogłaby zaprogramować komputer aby je imitował.
Znajdziemy tu opisy jej symbolicznego słownika i tego jak ona
konkretnie reprezentuje sobie poszczególne pojęcia. Jako
inżynier Grandin wykorzystuje swoje zdolności projektując ubojnie bydła
i innych zwierząt hodowlanych dbając o to by zagwarantować zwierzętom
jak najbardziej komfortowe warunki i minimalną ilość cierpienia. Jeden
z jej pierwszych rysunków, który wykonała już
jako
dorosła osoba a który umieściła w tej książce aby
zilustrować
swój talent zrobił na mnie naprawdę ogromne wrażenie. Jest
to
techniczny projekt, z nienaganną perspektywą i wielką ilością
szczegółów. Podobno sama była swoim nadzwyczajnym
talentem zaskoczona. Doskonale to rozumiem bo pamiętam jak jako 12-sto
latek sam byłem zaskoczony fotorealistycznie przerysowując twarze ze
zdjęć czy rysując dość realistyczne kompozycje z natury nigdy wcześniej
nie mając doświadczenia z rysowaniem. Jej bogata wyobraźnia i
umiejętność obserwacji umożliwiają jej zobaczenie świata z perspektywy
krów, świń czy koni, co umożliwia jej projektowanie
architektonicznych rozwiązań minimalizujących lęk tych zwierząt. Jest
kwalifikowanym psychologiem zwierzęcym. Wszystkie opisy jej
patentów są fascynujące i uświadamiające do jakiego stopnia
ci
normalnie i zdawałoby się o wiele bardziej niż Grandin empatyczni
inżynierowie, nie byli w stanie wyobrazić sobie, co może czuć, czy
nawet myśleć krowa w ubojni. Dzięki jej rozwiązaniom proces uboju jest
humanitarny a zwierzęta są spokojne i niezestresowane nawet kiedy od
zgonu dzieli je kilka chwil. Ta książka w wielu momentach uświadamia,
że nawet tak proste wydawałoby się zagadnienie jak architektura ubojni
bydła jest pełne filozoficznych, psychologicznych, etycznych czy nawet
społecznych problemów. Jest to jednak przede wszystkim
bardzo
osobista książka o samotnym życiu bardzo wyjątkowej osoby i ten
symptomatyczny egotyzm Grandin wydaje się w jej przypadku całkowicie
uzasadniony. Podobnie jak w przypadku innych naznaczonych i odrzuconych
społecznie "dziwaków" noszących egzotyczne etykiety to
opisywanie swoich stanów emocjonalnych i innych
stanów
umysłu w tak wielkiej rozdzielczości, tak szczegółowo jest
nie
tylko próbą zakonserwowania swojego "memetycznego"
dziedzictwa,
swojego intelektualnego genotypu, sposobu myślenia ale też dowodem na
to, że różnice nie są tak głębokie, że jakakolwiek forma
wykluczenia czy napiętnowania są zupełnie nieuzasadnione i podobnie jak
w przypadku wielu autobiografii schizofreników, z
którymi
miałem do czynienia, myślę, że jest to rodzaj udowadniania, że jest się
człowiekiem, że ma się rozum, że etykieta nie upoważnia nikogo do
ignorowania tego, co ma się przed oczami tu i teraz w żywej relacji i
interakcji i że nie upoważnia ona do umniejszania czyjegoś znaczenia,
pomagania na siłę czy wbrew czyjejś woli. Tego rodzaju autobiografie to
walka o podmiotowość. Jestem pewien, że tego rodzaju osoby zawsze muszą
zrobić dziesięć razy więcej w swojej dziedzinie i w swoim życiu od
osób dopasowanych i neurotypowych, żeby zyskać akceptację i
prawo do bycia sobą - czyli coś, co inni mają za darmo, na co nie muszą
pracować i o co nie muszą walczyć, przez co mogą rozwijać się i kwitnąć
w o wiele spokojniejszych warunkach. My po prostu musimy przełożyć
język swoich myśli na język, którego wy nawet nie
musieliście
się uczyć. Tak przynajmniej można by to zinterpretować sugerując się
obecnie funkcjonującymi teoriami jednak osobiście myślę, że te "języki
myśli" nie są tak drastycznie odmienne nawet międzygatunkowo. Dzielimy
ze sobą zbyt wiele genów by móc przypuszczać, że
jesteśmy
tak bardzo różni jak sugerują to różne,
kulturowe,
społeczne czy prościej rzecz ujmując konceptualne podziały. A jeśli w
różnice wierzycie i głęboko doceniacie taksonomiczne
podziały to
ta książka dowodzi, że neuroróżnorodność jest w cenie.
Książkę
polecam dla analitycznych i empatycznych czytelników z
zadatkami
na psychologów. Koncepcje funkcji wykonawczych.” - Krzysztof Jodzio Doskonała monografia dotycząca funkcji
wykonawczych. Prócz wyczerpujących definicji funkcji
wykonawczych użytkowanych w neuronaukach i psychologii poznawczej przez
specjalistów znajdziemy w tej pracy szczegółowy
opis struktur mózgowych oraz funkcjonalnych
mechanizmów odpowiedzialnych za ich generowanie. Ponieważ
jest to próba opisu najistotniejszych funkcji naszego
mózgu nie można spodziewać się jednoznaczności i wielkiej
precyzji. Architektura tych procesów jest ciągle nie
rozszyfrowana do końca i jest wiele konkurujących ze sobą teorii
wyjaśniających jak zachodzą w nas złożone procesy uwagi, kontroli,
hamowania, motywacji czy planowania. Autor bardzo
szczegółowo i precyzyjnie opisuje każdą teoretyczną
propozycję. Ponieważ najlepszym źródłem wiedzy o pracy
mózgu są zaburzenia jego pracy, przypadki patologiczne,
lezje itp znajdziemy tu również opis możliwych schorzeń,
zaburzeń, zespołów, które mogą prowadzić do
dysfunkcji działań intencjonalnych. Dla psychologów i
klinicystów szczególnie interesujące mogą być
rozdziały o diagnozowaniu problemów z funkcjami wykonawczymi
oraz opisy prób wdrażania programów
rehabilitacyjnych. Autor każdą teorię i metodę diagnostyczną opatruje
komentarzem, zarysowuje możliwe wyjaśnienia i kierunki dalszych badań.
Gorąco polecam dla specjalistów i niespecjalistów
zainteresowanych wyższymi procesami poznawczymi. “Naczelny
algorytm” to świetne wprowadzenie do zagadnienia uczenia
maszynowego z dość skrupulatnie opisaną historią zbiorowych
wysiłków ekspertów z tej dziedziny. Powinieneś
sięgnąć po
tę książkę jeśli jesteś ciekawy jakich metod używają np Google, IBM czy
DARPA aby sprawić, że ich komputery są w stanie rozumieć - jakie słowo
miałeś najprawdopodobniej na myśli wypowiadając je kiedy korzystałeś z
wyszukiwarki - czego najprawdopodobniej szukałeś w wyszukiwarce
używając tego hasła - które z maili, które
bombardują
twoją pocztę są spamem, a które nie - jak wygrać w Jeopardy
-
jakie filmy prawdopodobnie będziesz chciał obejrzeć na Netflix - jak
automatycznie kategoryzować informacje... Jednak głównym
celem
tego wprowadzenia jest zwrócenie uwagi na możliwość
stworzenia
algorytmu, który imitowałby ludzką inteligencję i
umiejętność
uczenia się. Uniwersalnego algorytmu uczącego się, który
Domingos nazywa “naczelnym” - bo to w końcu my jako
ludzie
zdolni do nauki dysponujemy nim i to nasze mózgi skrywają
jego
strukturę (teraz patrzę dopiero, że tłumacz nie popisał się przy tytule
- "The master algorithm" nawet prosty przekład - Algorytm mistrzowski -
lepiej oddawałby sens). Ambitni kognitywiści, inżynierowie, informatycy
i naukowcy
ciągle borykają się z opracowywaniem metod, które w końcu
umożliwiłyby robotom czy po prostu komputerom uniezależnienie się od
nas w procesie uczenia się. Nie zawsze szukanie tych metod opiera się
na inżynierii odwrotnej i nie jeden Domingos nie zgadza się z Rayem
Kurzweilem, że najlepszą jest metoda rekonstrukcji. Domingos opisuje
najpopularniejsze rozwiązania, które obecnie są eksplorowane
i
eksploatowane niejednokrotnie z imponującymi efektami (Siri, Watson)
choć nie skupia się raczej na przedstawianiu konkretnych architektur
ale najczęściej stosowanych i najefektywniejszych
algorytmów.
Aby ułatwić laikom poruszanie się po nieznanym terenie orientacyjnie
wyróżnia i szeroko opisuje on metody pięciu szkół
mających na celu stworzenie takiego uniwersalnego algorytmu lub po
prostu sztucznej inteligencji. Dochodzenia kończy propozycją
konkretnych rozwiązań, które łączą w sobie podejścia
symboliczne
(odwrotna dedukcja), koneksjonistyczne (propagacja wsteczna),
ewolucjonistyczne (programowanie genetyczne), uczenie bayesowskie
(wnioskowanie bayesowskie) i podejście analogistów (maszyny
wektorów nośnych). Algorytm, który proponuje,
nazwany
Alchemy jest dostępny w open-source na stronie - https://alchemy.cs.washington.edu/.
Jest to bardzo dobre źródło
informujące o stanie wiedzy w tym zakresie ale z pewnością trzeba się
śpieszyć z czytaniem bo to praca z 2015 roku a w dziedzinie maszynowego
uczenia się głębokie zmiany zachodzą teraz z dnia na dzień. To, że
zmiany następują szybko i nieodwracalnie możemy obserwować jako
przeciętni użytkownicy sieci i dlatego mnie osobiście najbardziej
bawiły spekulacje dotyczące tego jak udoskonalone algorytmy tego
rodzaju będą wykorzystane w przyszłości. Domingos z dystansem podchodzi
jednak do idei “osobliwości” zasugerowanej przez
Vernona
Vinge’a i przewiduje, że krzywa rozwoju maszynowego uczenia
nie
będzie wykładniczą krzywą a s-kształtną krzywą logistyczną...
“Naczelny algorytm”, który teoretycznie
jest
popularnonaukowy, skierowany do wszystkich - laików i
niespecjalistów, ma jednak ostry ekspercki rys i autor
zapomina
często, że wiele pojęć i zagadnień może być niejasnych i trzeba będzie
odwoływać się do innych źródeł, żeby dobrze przyswoić
zawartość.
Również metafory, których używa Domingos, żeby
ułatwić
zrozumienie zagadnień czesto niepotrzebnie komplikują omawiane
problemy. Ale może czasami to lepiej, jak nie jest prosto? ;) Polecam. Ciekawy film Martina Scorsese opowiadający o losach
dwóch XVII-sto wiecznych misjonarzy, którzy udają
się do Japonii w celu chrystianizowania ludności. Oglądałem ten film z
punktu widzenia ateisty, apostaty uważającego religię za toksyczny
wykwit wyobraźni i mimo gorącej wiary, którą deklaruje sam
Scorsese, widzę w tym filmie mnóstwo argumentów
przeciw jakimkolwiek formom religijności... Sama historia i scenariusz
Scorsese na niej oparty są z pewnością świetnym zapalnikiem do dyskusji
o religijności w ogóle i wydaje się, że każdy myślący widz
znajdzie w tej historii mnóstwo problemów
psychologicznych i społecznych budzących wiele pytań, na
które będzie chciał sobie po filmie odpowiedzieć. Sekty
chrześcijańskie z misjonarzami na czele były wtedy w Japonii
prześladowane, władze Japonii dopuszczały bardzo przemyślne
psychologiczne i fizyczne tortury aby przekonwertować na
apostatów neofitów oraz ich europejskich
nauczycieli. Misjonarze stawiani byli przed wyborami typu -
zbezcześcisz ten symbol chrześcijaństwa albo ci ludzie będą umierali w
bólu i cierpieniu. Myślę, że nie odbiorę czytelnikom,
którzy jeszcze filmu nie oglądali, przyjemności z jego
oglądania, jeśli zdradzę, że zazwyczaj misjonarze wybierali
ból i cierpienie ludzi, których w te tarapaty
wmanipulowali. Ba, czasami, jakby pogłębiając paradoksalność swojej
sytuacji i swoich wyborów, wybierali własną śmierć w imię
obrony symboli, których zbezczeszczenie było prostą
formalnością. Okrucieństwo, którego dopuścili się, z mojego
punktu widzenia, misjonarze mogłoby być śmiało równane z
ludobójczymi praktykami jakiegoś tyrana, dyktatora...
Dokonując swoich niepraktycznych wyborów zabili
mnóstwo niewinnych ludzi, którzy tak jak oni
uwierzyli w bajkę o raju i wszechmocnej istocie, która świat
i raj stworzyła. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że to nie ich wina,
że w tą bajkę uwierzyli. Oczywiście winni są ci, którzy tą
bajkę misjonarzom od najmłodszych lat ich życia sprzedawali, opowiadali
o niej ze śmiertelną powagą i wmawiali im, że ta bajka jest warta
umierania za nią, czyniąc ich w wieloraki sposób
upośledzonymi bo wierzącymi w rzeczy, które w codzienności
nigdy nie mają miejsca. To nic, że nikt nigdy nie udowodnił istnienia
tej wszechmocnej istoty. To nic, że śladu cudu, miłości, czy litości
tej istoty nigdy ani misjonarz ani żaden nawrócony Japończyk
nie doświadczył - może w trakcie mentalnej masturbacji ktoś doświadczył
chwil spokoju i błogostanu ale żadnej faktycznej, fizycznej interwencji
tej domniemanej istoty nigdy nie było. Zero litości, najsubtelniejszej
choćby pomocy, odpowiedzi. Ile czasu potrzeba, żeby się zorientować, że
to pic na wodę i głupia historia, która w obliczu zagrożenia
życia jest nic nie warta? Taka autokrytyczna refleksja z trzeźwą
odpowiedzią mogą się niestety nigdy nie pojawić w umysłach wierzących.
Można śmiało powiedzieć, że zarówno uwiedzeni złudną ideą
Japończycy jak i ich mistrzowie wybrali czyste urojenie, uspokajającą
bajkę i kłamstwo zamiast faktycznej, fizycznej, rzeczywistej wolności.
Wybrali ideę zamiast tu i teraz, zamiast życia, zamiast spokoju. Więc
wystarczy nazwać coś miłością i człowiek nie jest w stanie wyzbyć się
tego ze swojego mentalnego systemu nawet jeśli wszystko wskazuje na to,
że jest to przeciwieństwo miłości i ma same niepraktyczne konsekwencje.
Więc tak - wiara może być niezłomna, tak - wiary można nigdy nie
wyperswadować, człowiek jak się uprze zawsze może czarne nazywać
białym, tego szaleństwa można nigdy nie wyleczyć - i pytanie,
które rodzi się w obliczu masakry, którą to
niejednokrotnie w historii powodowało - jakim trzeba być okrutnym
człowiekiem, żeby przekonywać, że wiara ta ma wartość? Tak, to jest też
film o psychopatii, przemocy psychicznej i nadużywaniu władzy. To też
film o wolności myśli - w końcu nikt nie powinien ingerować w nasze
wnętrza i w tak bestialski sposób szantażować nikogo by
myślał w określony sposób. To film o chęci życia w pięknym
urojeniu i pytaniu czy ktoś nam może tą możliwość życia w wymyślonym
świecie odbierać. Moim zdaniem każdy może sobie żyć w jakimkolwiek
urojeniu sobie chce i samemu sobie za to urojenie umierać jeśli ma
ochotę, jeśli już żadna dyskusja nic nie zmienia, ale kiedy zaczyna się
wciągać w to szaleństwo innych pojawia się bardzo szkodliwy społeczny
proceder mogący mieć konsekwencje zilustrowane przez ten film. Żeby
uświadomić czytelnikom, którym może wydawać się, że to
historia o przeszłości i niecodziennych, ekstremalnych sytuacjach,
których żaden współczesny człowiek nie
doświadcza, można podać przykłady podobnych wyborów,
których mogą dokonywać współcześni katoliccy
liderzy i wyznawcy chrześcijaństwa, których konsekwencje są
równie opłakane. Czy katolik powinien używać prezerwatyw
chroniących przed chorobami wenerycznymi, hiv czy może jako grzeszny
katolik powinien on poddać się woli swojego bezlitosnego boga (to
podobno jego wola - tak twierdzą kapłani - skąd to wiedzą? - nikt nie
wie) i zwiększyć prawdopodobieństwo przedwczewsnego zgonu swojego i
osób z którymi sypia? (oczywiście nie mowa tu o
pojedynczej sztuce ale o milionach jeśli nie miliardach
wyznawców). Czy katolik powinien używać terapii genetycznych
umożliwiających usunięcie z genomu zarodka genów,
które niechybnie skazałyby człowieka, który z
tego zarodka by się rozwinął na pewną śmierć z powodu np raka - czy
może nie powinien ingerować on w dzieło swojego bezlitosnego boga i
pozwolić by w przyszłości człowiek ów zszedł przedwcześnie w
bólu i cierpieniu, powodując również
ból i cierpienie jego bliskich? Czy katolicki lekarz ma się
kierować “deklaracją sumienia” i nie dopuszczać do
pozaustrojowego zapłodnienia in vitro, której to terapii
potrzebuje nieszczęśliwa bezdzietna para - czy ma skazać parę na
bezlitosny wyrok swojego domniemanego boga? Czy katolik może korzystać
ze zdobyczy genetyki i ulepszać swój genotyp w celu
przedłużenia swojego życia i jego jakości, jak również
dopuszczać do przedłużenia życia i jakości życia swoich bliskich - czy
powinien może jednak skazać siebie i wszystkich swoich
współwyznawców na wolę swojego bezlitosnego boga?
Czy katoliczka, która zachodzi w ciążę podczas gwałtu mająca
urodzić nieprawidłowo rozwijający się płód, który
urodzi się bez dużej części mózgu, bez oka i rąk, co
niewątpliwie spowoduje
cierpienie jej, dziecka, które się narodzi i ludzi z nimi
związanych, powinna usuwać taką ciążę - czy ma zgodzić się na wolę
milczącego, nie dającego znaku życia, bezlitosnego boga? Czy katolik w
ogóle powinien korzystać z nowoczesnej medycyny pozwalającej
ratować miliony ludzi, skoro jest to coś, o czym w biblii się nie
wspomina i co najwyraźniej jest wbrew woli jego bezlitosnego boga? Czy
katolicy mogą demokratycznie zadecydować, że inne mniejszości
religijne, świeckie i ateistyczne mają poddawać się okrutnej woli ich
urojonego boga? Nie widzę różnicy między takimi wyborami a
wyborami przed którymi w filmie Japończycy postawili
misjonarzy. Każdy wybór, który może kogoś zabić
lub skazać na niepotrzebne cierpienie jest moim zdaniem niepraktyczny i
nieetyczny a w wypadku katolików będzie się to
równało z podążaniem za naukami swoich bezlitosnych,
ignoranckich nauczycieli. To zaskakujące, że mimo iż w książce,
której przyznaję, nie czytałem, pojawia się pojęcie -
ignorancji - kiedy jeden z przedstawicieli japońskiego rządu określa
jednego z misjonarzy mianem ignoranta, który przez cały
swój długi pobyt w Japonii nie nauczył się właściwie niczego
o jej spuściźnie intelektualnej i filozoficznej, nie pojawia się np
słowo buddyzm, zen ani nie ma prawdziwej rzetelnej próby
skonfrontowania chrześcijaństwa z tym, co w kontekście japońskim
intelektualnie było wówczas naturalne. Jest drobne na te
kulturowe różnice wskazanie, kiedy misjonarz zostaje
oświecony, że nie ma odpowiednika pojęcia
“bóg” w języku japońskim i że pojęcie,
które zamiennie było stosowane przez Japończyków
zupełnie nie oddaje jego sensu. Wydaje mi się, że jeśli chcielibyśmy
zrozumieć porażkę chrześcijaństwa w tej konfrontacji musielibyśmy
zrozumieć coś z buddyzmu, którego doktryna, mimo iż z
pewnością również była wtedy w Japonii wypaczana przez
rytualizację i mechaniczne praktyki, jest w porównaniu
subtelną praktyczną filozofią, która nigdy nie stawiała idei
ponad praktyczne wybory, których dokonuje się tu i teraz i
która z pewnością nigdy nie kultywowała cierpienia ani
umierania za cokolwiek. Być może to dlatego chrześcijaństwo jest w tej
historii określane przez jednego z Japończyków jako
potencjalna “bezpłodna nieatrakcyjna żona” dla
Japonii. Po prostu Japończycy mieli swoją wschodnią, bogatą spuściznę
intelektualną, która ma do zaoferowania o wiele więcej kiedy
przychodzi do takich wyborów etycznych, przed
którymi, oczywiście w niebuddyjski i nieetyczny w każdej
możliwej filozofii sposób, stawiali misjonarzy Japończycy.
Można bawić się w tym kontekście w logiczno-teologiczne, niekończące
się debaty czy wybory misjonarzy były faktycznie chrześcijańskie ale
niezależnie jaki byłby wynik tego rodzaju logicznej analizy wiadomo, co
przyćmiło ich wybory, opóźniło reakcje, co sprawiło, że
zachowali się nieracjonalnie, nieludzko. Przyczyną była ich wiara,
która w takim kontekście nie reprezentuje żadnej wartości.
Jeśli znowuż ktoś argumentowałby, aby mnie onieśmielić, że te etyczne
wybory, o których twierdzę, że byłyby racjonalne byłyby
właśnie chrześcijańskie, odpowiem, że chrześcijaństwo nie ma monopolu
na współczucie i dobro, które z niego płynie,
współczucie i empatię, które są
najprawdopodobniej uniwersalną, wspólną cechą naczelnych,
dezaktywowaną właśnie przez procesy odgórne, kiedy zaczynamy
więcej myśleć o ideach aniżeli odczuwać i reagować na to, co mamy przed
oczami, automatycznie i instynktownie. Genetycznie wbudowaną mamy
wiedzę o tym, co znaczy dobrostan dla nas i dla innych a tym bardziej o
tym zapominamy im więcej myślimy o wyuczonych doktrynach, im dłużej
analizujemy sytuację przez pryzmat wpojonego systemu wartości,
który na tych naturalnych tendencjach estetycznie
narósł. Nawet szympansica zajmie się ludzkim, cierpiącym
niemowlęciem jeśli dostrzeże, że jest w potrzebie, nawet szympans chce
uchronić przed cierpieniem członków swojego stada o czym
pisał np Frans de Waal. Oksytocyna, wazopresyna i odrobina wyobraźni
czyni zwierzę dobrym. Wielu musiało umrzeć zanim misjonarze zdecydowali
się jednak podejmować praktyczne decyzje i długość tego czasu, do
momentu podejmowania tego rodzaju decyzji, jest miarą toksyczności tego
dogmatycznego, sztywnego systemu etycznego. Wzruszająca
autobiograficzna opowieść neurochirurga, dyrektora i założyciela The
Center for Compassion and Altruism Research and Education -
(http://ccare.stanford.edu/about/people/).
Dorastając w ubogiej
rodzinie mierzącej się z problemem alkoholizmu Doty nie spodziewał się
szczególnie świetlanej przyszłości. Jego los odmieniła jedna
życzliwa kobieta, która nauczyła go medytacji. Troskliwa
Ruth
sprawiła, że czternastoletni Doty doświadczył po raz pierwszy czegoś,
czego do tej pory był wyzbyty - równowagi emocjonalnej,
bezpieczeństwa, spokoju umysłu. Dzięki jej magicznym technikom zdobywa
poczucie własnej wartości, pewność siebie, siłę aby realizować swoje
cele. Książka szczególnie dla ludzi podobnie wyzbytych w
dzieciństwie odpowiedniej dozy uwagi. Przewodnik po ludzkiej
emocjonalności, który jednocześnie jest relacją z bardzo
ciekawego życiorysu. To opowieść o zbawiennej mocy mindfulness,
uważności ale przede wszystkim o empatii, współczuciu i
miłości.
Jako lekarz Doty przeplata ją cennymi informacjami o anatomii,
mózgu i przede wszystkim o ściśle z nim połączonym sercu.
Trudno
zmieścić w jednej biografii profesjonalną praktykę lekarską, przemoc
rodzinną, wielomilionowe transakcje biznesowe i charytatywne,
doświadczenie bycia pacjentem ocierającym się o śmierć, spotkanie z
Dalajlamą... Nasze historie mogą się znacznie różnić ale na
poziomie pragnień i lęków wszyscy zazwyczaj okazujemy się
podobni. Jeśli jesteś pokaleczony, potrzebujesz aby ktoś opatrzył ci
rany i sprawił, że zaczną się goić, jeśli nie chcesz w przyszłości
nikogo pokaleczyć i samemu chcesz zabezpieczyć się przed pokaleczeniem
- sięgnij po tę książkę. Przekaz jest prosty ale w złożonym świecie
właśnie o prostotę najtrudniej, dlatego warto często przypominać sobie
o tym, co jest najcenniejsze. Nie ma neuro geeka, który nie wie czym
są neurony lustrzane. Ich odkrycie w latach 90-tych przez Giacomo
Rizzolattiego i jego zespół, zdawało się zwiastować rychłe
wyjaśnienie takich zagadnień jak rozumienie cudzych zachowań,
celowości, intencji, kryjących się za ruchami obserwowanych
agentów, czy nawet empatii, autyzmu, neuronalnych podstaw
imitacji a w końcu jednej z najważniejszych ludzkich zdobyczy ewolucji
czyli języka. Ich heurystyczna moc wydawała się olbrzymia. Sprawa się
jednak komplikuje kiedy zostaje przedstawiona z perspektywy innych
dociekliwych naukowców, którzy starają się oddać
obiektywną strukturę procesów zachodzących w
mózgu. Książka Hickoka jest doskonałą dokumentacją rzetelnej
debaty naukowej i mogłaby służyć jako świetny przykład powolnej zmiany
Kuhnowskiego naukowego paradygmatu. Wspólne zasiadanie przy stole i
wieczorne rozmowy Paula McCarthyego i Benjamina Weissmana przynoszą
owoc w postaci rysunków wykonanych techniką mieszaną.
"dzięki improwizacji i repetycjom udało się sięgnąć do poziomu
podświadomości i wolnej ekspresji" - możemy przeczytać w opisie wystawy
Co do podświadomości to nie mam pewności (raczej obstawiałbym
przypadek) ale jeśli chodzi o swobodną, celowo prowokacyjną ekspresję
to na pewno się powiodło. Wystawa bardzo mi się podoba - rysunki są
konwencjonalnie awangardowe, prymitywne w sensie wykonania i treści.
Dymanie, ruchanie, pieprzenie, posuwanie, sranie, wszelkie wydalanie,
deformacje, wkładanie, rozdziawianie, chuje, pizdy, gówna i
na inne tym podobne smakowitości pseudo podświadomości można liczyć
oglądając tę wystawę. Wszystko narysowane swobodnie, jakby od
niechcenia. Wirtuozeria i manualna sprawność plastyków
przejawia się w pojedynczych wypieszczonych fragmentach,
prócz wymienionych wyżej obiektów pojawiają się
przypadkowe przedmioty, zdeformowani i okaleczeni ludzie, abstrakcyjne
motywy, wycinki ze świerszczyków. Całość groteskowa i
zabawna - rytm wyznaczają powtarzające się motywy. Trudno byłoby mi
odróżnić autora poszczególnych motywów
całość jest dość jednolita - choć gdyby bardziej uważnie się przyjżeć z
pewnością można powiedzieć "to powiedział Paul a to Benjamin"... Takich
seansów sam doświadczyłem z Chojeckim czy Łukasiewiczem
pewnie kilka. Obrus u mnie na strychu często znaczony był podobnymi
motywami, swobodnie improwizowane, konstruowane obiekty powstawały tam
wielokrotnie i jest z to z pewnością naturalna konsekwencją, ferment
kiedy przebywa ze sobą co najmniej dwóch
osobników, którzy mają jeden zasadniczy cel -
stworzyć coś. Dlatego tej wystawie nie przypisywał bym większego
znaczenia - ze względu na to, że tym podobne fermenty są naturalną
konsekwencją pewnych okoliczności - pracownia, plastycy, flaszka i
czas. Podobnie jak miło w takich seansach uczestniczyć - dobrze ogląda
się takie wystawy. W końcu produkcje z takich seansów giną
jako skutek uboczny i choć wszyscy doceniają bezpretensjonalność,
bezkompromisowość, bezmyślność, swobodny strumień świadomości to w
końcu zazwyczaj są one marginesem tej codziennej twórczości
i rzadko można oglądać je w muzeum. Choć to drobne przesunięcie uwagi
na marginesy jest godne uwagi to jednak jest to z pewnością tak samo
wyjątkowa twórczość jak wyjątkowy jest układ - pracowania,
plastycy, flaszka i czas (odjąć można flaszkę lub czas). Artyści biorący udział w wystawie:
Wojciech Bąkowski, Jan Christensen, Maurycy Gomulicki, Katarzyna
Kozyra, Josefine Lyche, The Midget Gallery, Mark Mulroney, Anna Myca,
Robin Rohde, Yngvild K. Rolland, Paul Zografakis. Złamię pewne tabu i wypowiem się na temat tych
prac... Czyli świadome "fo pa"! Zazwyczaj nikt nie mówi na
głos co myśli, żeby nie urazić twórcy, który
spędza długie godziny na skrupulatnym dokumentowaniu swoich wizji...
Ale to, że sobie coś pomyślę na temat tych prac nie powinno być czymś o
czym obawiam się mówić/pisać... Mało myślę więc nie dużo
słów opisu i wskażę tylko 3 osobniki gatunku ludzkiego,
które uwodzą mnie tym jak machają sfrędzlonymi patykami po
płótnach. Oceniam tylko na podstawie galerii internetowej! Kilka niesamowitych zdjęć - ale o wartości czysto
dokumentalnej - jak dla mnie estetycznie więcej rewelacji doświadczam
oglądając twarze ludzi w metrze... Polecam wszystkim tym,
którzy mają ochotę przenieść się w przeszłość i mają
zacięcie do analizowania (jakiegoś historyczno - synchroniczo -
kontekstowego - bo tu trzeba mieć na względzie sytuacje
ówczesnej wielkiej brytanii)... Jakoś mnie to nie
wzruszyło... CSW powinno mieć ciekawsze wystawy... Kiedy wychodziłem z
CSW jakaś turystka zapytała mnie czy to muzeum sztuki nowoczesnej i
kiedy odpowiedziałem - "tak" - zrobiło mi się smutno, że jedyne, co
dziś w tym niesamowitym, polskim muzeum zobaczy to te zdjęcia średnio
wciągające (stała ekspozycja zamku była zamknięta)... To ja o tym jak widzę GRUPPĘ.
Nie mówię nie, ale to GRUPPOWE umaczanie w polskości i
figuracji zawsze mnie męczyło. Rozumiem jakie to były czasy - jasne, że
może kwestią honoru było poruszenie pewnych tematów. Byli
jednak i tacy jak Zdzisław Beksiński, którzy potrafili
odciąć się od kontekstu w swoich pracach i to zawsze bardziej mi
imponowało - konstruowanie swojego świata niezależnie od
warunków zewnętrznych... Malarstwo GRUPPY kojarzy mi się z
malowaniem po wódce, rozmowach przy wódce o
Polsce, z Konwickim, Hłaską i z takim klimatem jaki przedstawiają
zdjęcia XVparówek - czyli z badziewiem polskim,
które powoli odchodzi w niepamięć. Z pewnością nie jestem w
tym osamotniony. Nie wiem jednak jak długo można w tym siedzieć - moim
zdaniem to upupiające dla wyobraźni malarza żeby te mordy polskie, te
butelki non stop malować. Niezależnie od tych prac, które z
kontekstem były związane - zawsze lubiłem bezpośredniość wysrywania z
siebie komunikatów i to GRUPPA pielęgnowała i dopieszczała.
Osobiście widzę w tym też pewne ograniczenie wynikające właśnie z tej
bezpośredniości a mianowicie wyrażenie ekspresji odbywa się zapewne
zawsze kosztem formalnej konstrukcji. Kiedy krzyczysz nie
mówisz pełnego zdania - i właśnie prace GRUPPY widzę jako
krzyk ale niekoniecznie coś co mnie formalnie oszałamia.... Poszedłem więc i zobaczyłem i rzeczywiście
ciekawie... Pustka jak się patrzy, obrazy jakby zaledwie muśnięte
pędzlem.
Oceniłbym je raczej od strony formalnej, bo ja nie jestem dobry w
zapadanie się w te wielości znaczeń, jakie te obrazy za sobą
pociągają... Mierzi mnie historia, martyrologia, o której
wszyscy powiedzieli już tak wiele - a tego u Tuymansa dużo... Gorąco polecam tę wystawę. Zawsze mam dylemat na waszych koncertach -
które dźwięki
wydobyte są świadomie a które są wydobyte przypadkiem
(zakres
tego przypadku jest
ograniczony oczywiście - operujecie dźwiękami w jakimś tam zakresie,
określonymi instrumentami i efektami)...
|
![]() |
|